ULMOWIE
Chrześcijańska MARKA
Lipiec podsuwa specjalne okazje do spojrzenia na pierwszą w dziejach Kościoła błogosławioną rodzinę – ULMÓW: Wiktorię i Józefa wraz z ich siedmiorgiem dzieci.
Pierwszy powód – niosący radość – to ich liturgiczne wspomnienie, znamiennie wyznaczone na dzień rocznicy ślubu, który w rodzinnej parafii obojga – Markowej, odbył się 7 lipca 1935 roku.
Drugi – to powód do wstydu – dla tych, którzy woleliby usunąć nam ich sprzed oczu. Krótkowzroczna (nazywając to eufemistycznie) decyzja Muzeum Historii II wojny światowej w Gdańsku o usunięciu z ekspozycji polskiej rodziny ratującej Żydów, (w zaszczytnym towarzystwie św. o. Maksymiliana Kolbe i rotmistrza Witolda Pileckiego) pod naciskiem społecznym została cofnięta. Zdarzenie to przypomina o nieustanne potrzebie czujności – bez względu na letnie klimaty – w sprawach których nie wolno przespać, abyśmy nie obudzili się nie u siebie…
Jest jeszcze trzeci powód lipcowej uwagi dla ludzi, którzy przelali własną krew, jako chrześcijanie. Lipiec jest miesiącem, który w tradycji katolickiej poświęcony jest krwi Chrystusa. Krew to nośnik życia i znak męczeństwa. A te dwa znaczenia najpełniej objawiają się w miłości. Małżonkowie, którzy przyjmowali kolejne rodzące się z ich miłości dzieci, a potem nie zawahali się oddać życia z miłości dla potrzebujących bliźnich – to najlepsza chrześcijańska marka.
W przededniu ubiegłorocznej beatyfikacji Rodziny z Markowej na łamach WZRASTANIA pisała autorka książek o błogosławionej rodzinie ULMÓW – s. Maria Elżbieta Szulikowska
MIŁOŚĆ I KREW
Życie to dar.
Od poczęcia do śmierci. I potem – na wieczność. Jednak poza zasłonę doczesności zajrzeć pozwala tylko wiara. To czego nie widać gołym okiem kryje największe niespodzianki. Podobnie jak podarowany nam czas, który każdy wykorzystuje i zagospodarowuje po swojemu. Jedni biegną bez przeszkód, inni co chwila potykają się, jeszcze inni upadają i bywa, że staczają na samo dno. Dobrze jeśli po to, by odbić się i zacząć inaczej. Cóż, człowiek jest kowalem własnego losu. W myśl powiedzenia: co człowiek sieje to i żąć będzie, sprawdza się logika prostej konsekwencji czynów i wyborów świadczących o jakości życia. Nikogo nie trzeba przekonywać, że postawy ludzi są różne: dobre – aż do heroicznej miłości, albo podłe – i to w najgorszym wydaniu.
Znak dobrego człowieka.
Miłość ogarniająca wszystkie przestrzenie serca, rozumu, czynów, wyborów… zawsze i wszędzie. Okazywana dobroć wyrastająca z miłości, która jest balsamem dla spotkanych i potrzebujących. Czasem teoria jest piękna, ale rzeczywistość odbiega od ideału, a czasem połączone razem owocują świętością.
Ta historia jest właśnie o tym.
Młodzi rodzice rodzących się kolejnych dzieci, w czasie wojny przyjmują i ukrywają w swoim domu ośmioro Żydów. Trwa to przez półtora roku z dziewięciu lat ich małżeństwa. Prosta, wzajemna ludzka miłość kobiety i mężczyzny dopełnia się miłością ponad-ludzką, o której Jezus mówi: nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś oddaje życie za przyjaciół swoich! Czy jednak można postrzegać ich tylko przez pryzmat męczeństwa? A może oni po prostu małymi kroczkami dorastali i dojrzewali w tej swojej miłości, realizując kolejne etapy życia zgodnie z powołaniem…?
Naturalne środowisko
Ludzka miłość 35-letniego Józefa z 23- letnią Wiktorią Niemczak przypieczętował sakrament małżeństwa przyjęty w kościele parafialnym p.w. świętej Doroty w Markowej dnia 7 lipca 1935 roku. Obydwoje wywodzili się z wielodzietnych rodzin. Józef miał dwóch braci i siostrę, a w domu Wiktorii urodziło się czternaścioro dzieci, z których siedmioro zmarło zaraz po urodzeniu lub nieco później. Tak jak większość ówczesnych rodzin utrzymywali się przede wszystkim z pracy na roli. Józef ukończył Państwową Szkołę Rolniczą w Pilznie koło Tarnowa, a Wiktoria uczęszczała na wykłady Uniwersytetu Ludowego w pobliskiej Gaci. Ich domy rodzinne znajdowały się na tej samej ulicy i po tej samej stronie. Józef przyjaźnił się z Franciszkiem, bratem Wiktorii i przyjaciele często się odwiedzali. W parafii energicznie działał ksiądz proboszcz Władysław Tryczyński, budowniczy nowego kościoła, wielce zatroskany o życie duchowe młodzieży. Działało tu Katolickie Stowarzyszenie Młodzieży i Kółka Różańcowe, do których oboje należeli. Józef był też członkiem Związku Mszalnego Diecezji Przemyskiej oraz Związku Młodzieży Wiejskiej ‘Wici’, gdzie był fotografem i bibliotekarzem. Na terenie parafii swój ślad postawiła również Sodalicja Mariańska; wiele książek i broszur wydawanych przez nią znalazło się w domowej bibliotece rodziców obydwojga, a potem w ich własnym. Wszystko to wskazuje, że młodzi mieszkańcy Markowej mieli dobre warunki do wzrastania w latach i mądrości, w grupach apostolskich kierowani łaską, której Bóg nie skąpi nikomu, przeciwnie, jak pisze Izajasz: „Bóg czeka, by nam okazać łaskę”. Najpełniej w pielęgnujących wiarę i tradycje chrześcijańskie rodzinach. Zarówno Józef jak i Wiktoria mieli szczęście nasiąkać życiem religijnym swoich domowników, co później mogli przenieść na własne podwórko rodzinne.
Dobre warunki
W Markowej, dużej jak na przedwojenne czasy wsi, społeczność była dobrze zorganizowana i wykazywała wiele inicjatyw. Imponująco działał tu teatr amatorski. Występowała w nim również młoda Wiktoria, odtwarzając m.in. rolę Matki Bożej w organizowanych jasełkach. Markowianie mieli swoją orkiestrę, którą się chlubili przy wielu okazjach religijno-patriotycznych. Z ich inicjatywy powstała pierwsza w Polsce Spółdzielnia zdrowia, do której należał Józef wraz z innymi mieszkańcami. W markowskiej gminie żyło około trzydziestu żydowskich rodzin, a ich społeczność liczyła ok.120 osób. Wzajemne relacje były dobrosąsiedzkie, życzliwe i przyjazne. Ludzie pomagali sobie, co stwarzało okazję do „czynienia dobra wspólnego”.
Domowe zacisze
Po ślubie Józef i Wiktoria zamieszkali w małym domku zbudowanym nieco dalej od wsi, bo tam dostali od rodziców kawałek ojcowizny. Dom był drewniany, z jedną większą izbą i dużym poddaszem. Ziemia w większości zagospodarowana na szkółkę drzew owocowych, które Józef z wielką pasją uprawiał. Inna jego pasją była fotografia. Sam złożył swój pierwszy aparat fotograficzny i dokumentował życie parafialne, wydarzenia lokalnej społeczności, ale przede wszystkim codzienność swojej rodziny. Wiktoria zajmowała się domem i sześciorgiem dzieci – owoc ich małżeńskiej miłości – które niemal co rok przychodziły na świat. Wypełniające ich dom dobroć, miłość i radość, przyciągały innych. „Lubiłam do nich przychodzić i bawić się z dziećmi – wspominała Stanisława Kuźniar, jeden ze świadków życia błogosławionych – bo były grzeczne, dobrze wychowane i radosne”. Nie tylko ona była częstym gościem Ulmów. Sąsiedzko-rodzinne odwiedziny to piękny zwyczaj dawnego pokolenia. Ludzie lubili ze sobą rozmawiać, planować, dzielić się smutkiem i radością. Wiele fotografii Józefa ukazuje takie właśnie spotkania przed domem, gdzie prosta, drewniana ławka zapraszała do rozmowy. Rodzina miała zwyczaj urządzania pikników na trawie. Zdjęcia pokazują rozścielony koc i siedzące dzieci albo rodzinę z gośćmi w radosnej atmosferze konwersacji. Człowiek lubi być tam, gdzie przyjmowany życzliwie – swobodnie i dobrze czuje. Taki klimat życzliwej otwartości miał właśnie dom Józefa i Wiktorii. „Gdzie miłość wzajemna i dobroć, tam znajdziesz Boga żywego”.
Ewangelia codzienności
Pogoda ducha wyrasta z czystego sumienia i dobrze spełnionego obowiązku. Człowiek obciążony żalem, pretensjami nie wiadomo o co i do kogo, nie ma pokoju w sobie i nie wnosi go w dom. Ulmowie umieli spokojnie przechodzić nad trudną codziennością. Pismo Święte które mieli w domu było często używane, a Ewangelia dawała im wskazania dla określonych czynów i sytuacji. Egzemplarz odnaleziony po egzekucji odsłonił tajemnicę decyzji o przyjęciu Żydów. Podkreślona na czerwono przypowieść o Miłosiernym Samarytaninie i dopisane na marginesie słowo „TAK” stało się przewodnikiem „dla dobrych czynów, które Bóg przygotował z góry. Człowiek potrzebujący był dla nich ewangelicznym bliźnim, którego otaczali swoją opieką. Na różne sposoby. Pomagając napotkanym żydowskim kobietom zbudować lepiankę. Zmartwionemu chłopcu naprawiając wypożyczoną w szkole książkę pogryziona przeze psa. (Józef trudnił się również introligatorstwem). Mali chłopcy, dziś sędziwi już panowie wspominają jak chodzili do sadu Józefa, bo miał najlepsze czereśnie w okolicy. Jeden z jego siostrzeńców prosił by wujek Józek zrobił mu zdjęcie na słupie, a „wujek który kocha dzieci” upamiętnił kaprys siedmioletniego chłopca. Innemu przystawił drabinę do wiatraka, gdy ten chciał widzieć jak powstaje prąd. Józef pierwszy w Markowej zbudował wiatrak i żarówką elektryczną oświetlał dom. Korzystając z elektryczności zrobił też sobie radio. Tych kilka epizodów z życia Józefa burzy stereotypy myślenia o tzw. prostym chłopie z zabitej dechami wsi. Można by zapytać siebie samego: I z czym do ludzi? No właśnie – z czym? Z miłością, która wymaga pracowitości, mądrości, otwartości. A czasem wymaga krwi. Tu stajemy przed najwyższym progiem.
Cena miłości
Kochać – jak to łatwo powiedzieć. Ale nie w czasie wojny, kiedy naokoło terror i śmierć. W Markowej Niemcy w miejscu zwanym okopem, rozstrzeliwali Żydów. Widać to było z okna domu Ulmów, dokąd niejednokrotnie dochodziły odgłosy śmiercionośnych strzałów. Kiedy do domu Józefa i Wiktorii zapukało ośmioro Żydów, proszących o pomoc, Ci przyjęli ich pod swój dach, dosłownie; dając schronienia na wielkim poddaszu. Decyzja trudna do zrozumienia w sytuacji rodziców mających sześcioro małych dzieci, wkrótce spodziewających się siódmego, Dobrze zdawali sobie sprawę z czym wiąże się ich decyzja. Okupant wydał prawo o zbiorowej odpowiedzialności rodziny za jakąkolwiek pomoc Żydom. Kiedy zapytano Władysława, brata Józefa, dlaczego przyjął Żydów? – ten odpowiedział: Bo był człowiekiem. Wszyscy byli i są, a przecież nie wszyscy tak robili. Co więcej dla większości ludzi, także dziś – to co zrobili Ulmowie jest trudne do pojęcia . Kluczem do zrozumienia ich jest prawdziwość wyznawanej wiary w Boga, któremu się ufa. Ulmowie mieli nadzieję, że Bóg pomoże im przetrwać wszystko. I pomógł. Tylko nie tak, jak by się mogło najprościej wydawać.
Tragedia…
Ktoś doniósł Niemcom, że ukrywają Żydów na strychu. O świcie 24 marca 1944 roku na rozkaz komendanta posterunku Eilerta Diekena, z Łańcuta do Markowej wyruszyła ekipa z żandarmami i granatowymi policjantami, by dokonać egzekucji. Nad ranem dotarli do Markowej i zaczęli strzelać do śpiących ludzi. Zginęli najpierw Żydzi, a potem wyprowadzenie przed dom kolejno… Józef i brzemienna Wiktoria, która właśnie wtedy zaczęła rodzić. Na koniec, po krótkiej naradzie, komendant zadecydował o losie płaczących dzieci: zabić, żeby gmina nie miała z nimi kłopotu. Razem zginęło siedemnaście osób; ośmioro Żydów oraz Ulmowie: Józef i Wiktoria, Stasia, Basia, Władzio, Franuś, Antoś, półtoraroczna Marysia i to jeszcze nie do końca narodzone. Zawołano sołtysa i kilku mieszkańców, aby wykopali jeden dół i wrzucili ciała… Ostatecznie po pertraktacjach wykopano dwa doły, by pogrzebać osobno Żydów, a osobno katolicką rodzinę. Bestialstwo niemieckich żandarmów wyciska łzy albo zaciska pięści… Po wykonaniu ‘zadania’ zażądali wódki i urządzili libację. Na wieść o tej tragedii „człowiek chodził jak zamulony”, opowiadał Władysław, brat Józefa. Świadkowie, którzy byli na miejscu po egzekucji mówili, że dom wyglądał jak sito, a z sufitu kapała krew. Niewinna krew Polaków i Żydów jednakowo wsiąkła w markowską ziemię.
… w chwałę zamieniona
Śmierć rodziny Ulmów skłaniała do stawiania trudnych pytań. o zasadność narażenia życia własnego i dzieci, wobec świadomości że grozi im śmierć za pomoc i ukrywanie Żydów. ONI wiedzieli swoje. Stając po jasnej stronie – nadziei. Najpierw na to, że jakoś przetrwają, przekonani, że zostawienie ludzi bez pomocy tylko dlatego że strach zagląda w oczy nie godzi się z wyznawaną wiarą, która wzywa do miłości Boga i bliźniego. Skazanie drugiego człowieka dla ocalenia resztki własnego życia, nie było opcją Józefa i Wiktorii. Jeśli całe ich życie było wypełnione dobrymi czynami, miłością i dobrocią to kiedy przyszła ostateczna próba nie zawahali się iść na całość. Na jednej szali postawili miłość dla życia. To górnolotnie ale bardzo adekwatnie można określić jako opowiedzenie się za cywilizacją życia kontra cywilizacji śmierci. Nie da się też zrozumieć ich decyzji odniesienia do perspektywy eschatologicznej mówiącej o życiu wiecznym, gdzie Bóg odda każdemu według jego czynów. Ulmowie czynili dobro na każdym etapie swojego wzrastania, więc kiedy „śmierć zwarła się z życiem” to – jak mówi Księga Mądrości – zdało się oczom głupich że pomarli, a ONI żyją i żyć będą w glorii chwały błogosławionych.
Piękne życie markowskich Samarytan zakorzenione w wierze karmionej nadzieją i owocujące miłością – odsłania Bożą Historię, która przemijający ziemski smutek zamienia w trwałą radość nieba. Tak przez krew i miłość realizuje się Ewangelia – Dobra Nowina o życiu.
s. Maria Elżbieta Szulikowska
Autorka książek o błogosławionych Ulmach